ZOBACZ GDZIE ZIMUJA BOCIANY

BEZ ZASIĘGU I BEZ WYTCHNIENIA, WYPRAWA BOCIANA DLA GOFORWORLD, CZĘŚĆ 4

08/02/2021

Noc w Twyfelfontein nie minęła spokojnie, a to za sprawą zwierząt, których obecność była dokuczliwa. Jednak nie były to te dostojne olbrzymy, których pośrednią obecnością zachwycaliśmy się poprzedniej nocy, lecz mali niemal niewidoczni bzyczący krwiopijcy. Chyba przez większą część nocy zmagałem się z tym nieznośnym bzyczeniem.

Poranek w Palmwag. fot Andrzej Rakowski

Aby pozbyć się tych skrzydlatych intruzów przyjąłem strategię wystawiania głowy, spod śpiwora, na przynętę i czekałem, aż te sztukasy wylądują na moim czole. Następnie przystępowałem do ataku z nadzieją, że unieszkodliwię napastnika. Jednak po kilku minutach sytuacja się powtarzała. Nie wiedziałem czy to ciągle jest ten sam komar, czy może nadleciał kolejny i to irytujące bzyczenie wciąż się powtarzało. Po jakimś czasie nie wytrzymałem i włączyłem latarkę, by sprawdzić czy na pewno zamki od namiotu są zasunięte. Zamki owszem, były zamknięte, ale od spodu przy zawiasach zionęły dwa otwory, które były zaproszeniem do nalotów.

Postój nad wyschniętym korytem efemerycznej rzeki, które w czasie obfitej pory deszczowej staje się nieprzejezdne. fot. Andrzej Rakowski

Nie pospałem zbyt długo po tym jak się uporałem komarami, gdy już pojawiła się następna przeszkoda. Na zewnątrz wciąż była noc gdy obudziłem się zziębnięty, a ponieważ nie przygotowałem sobie ciepłych ubrań na taką ewentualność, to musiałem wyjść z namiotu i szukać polaru i spodni w bagażu. Trzecia pobudka, już o świcie, była wywołana przez drobne opady deszczu. Jednak jak szybko się zaczęły, tak jeszcze szybciej przestały. Spojrzałem na zegarek i uświadomiłem sobie, że dalsze spanie nie ma już sensu, lepiej wstać i szykować się do podróży.

Od razu po śniadaniu wyruszamy w kierunku, znajdującego się w krainie Kaokoland, Opuwo. Kaokoland to kraina: obfitująca w koryta rzeczne, które nigdy nie wpadają do morza; którą przemierzają słonie o szerokich stopach; z mnóstwem tajemniczych kręgów na ziemi, wewnątrz których nie wschodzi żadna roślina;  gdzie w sklepach natrafimy na klientów przyozdobionych w tradycyjny ubiór; a trudno dostępne drogi niemal pożerają opony; lecz przede wszystkim słynie ona z zamieszkującego go ludu Himba.

Drzewo Cyphostemma currorii, sukulent gromadzący wodę otoczony wszechobecnymi drzewami mopane. fot. Andrzej Rakowski

Poruszamy się po wytyczonej i wijącej się, jak wąż, drodze, wśród niewielkich pagórków, zwanych przez miejscowych – pochodzącym z języka afrikaans – słowem  koppie. Koppie są skalistymi pagórkami, których powierzchnia jest pokryta zwietrzeliną skalną, składającą się z różnej wielkości głazów. Porastająca je roślinność to, niemal wszechobecne, drzewa mopane, które pokrywają zbocza w nieznacznym rozproszeniu.

W pewnym momencie dostrzegamy, wyróżniające się kolorem pnia i konarów jasne drzewo, jest to okazja do postoju. Tym drzewem jest Cyphostemma currorii, znane również jako Butter Tree. Drzewo należy do rodziny sukulentów, czyli roślin gromadzących zapasy wody. Na taką nazwę z pewnością ma wpływ barwa pnia i gałęzi, która jest koloru masła. Porze suchej drzewa zrzucają liście. Drzewo kształtem przypomina baobab, lecz zwykle rosną one do 3m wysokości. Niekiedy drzewa osiągają wysokość 6m.

Pofałdowany przez potężne siły geologiczne krajobraz Kaokolandu. fot. Andrzej Rakowski

Podczas gdy jedni podziwiają „drzewo masłowe”, to inni postanawiają udać się na tzw. stronę w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Lecz spokój zakłóca odkrycie Gregory’ego na piasku obok jednego z samochodów. Jest nim wyraźny odcisk łapy wielkiego kota. Według Gregory’ego ślad został pozostawiony przez lamparta, i jak utrzymywał był świeży. Lamparty znane są z doskonałego podchodzenia ofiar, co można podsumować stwierdzeniem, że gdy go widzimy, to już jest za późno. Dlatego zbyt daleko się nie oddalamy i nie odchodzimy samotnie.

Ślady pozostawione na piasku przez lamparta. fot. Andrzej Rakowski

Około wczesnych godzin popołudniowych zaczynami robić się głodni, a jedziemy przez niezamieszkane tereny. Gregory i Sacky utrzymują, że na pewno będzie miejsce, w którym będziemy mogli zjeść drugie śniadanie. Mają rację, po jakimś czasie dojeżdżamy do przydrożnego baru, którym jest samotny budynek z parkingiem i tarasem. Na tarasie są nakryte obrusami stoły, a na nich sztućce i szklanki, jak to zwykle ma miejsce w punktach gastronomicznych. Jest to tym bardziej zdumiewające, ponieważ jadąc nie widzieliśmy żadnych zabudowań. Dopiero siedząc na tarasie widzimy w oddali zabudowania jakiejś miejscowości.

Bar jest prowadzony przez energiczną i przedsiębiorczą kobietę z ludu Herero o imieniu Victoria ubraną w tradycyjny strój. Długa i niezwykle barwna sukienka miała krój z epoki wiktoriańskiej, czyli wąska w talii, a szeroka na dole. Co tworzyło sylwetkę kształtem zbliżoną do klepsydry. Całość wieńczyło nakrycie głowy, uszyte z tej samej tkaniny co sukienka, o trójkątnym kształcie, przy czym końcówki dwóch boków były wysunięte do przodu. Taki układ symbolizował krowie rogi. Krowy znajdują się w centralnym punktem w kultury Herero. Kobiety Herero zaczęły ubierać się w ten sposób w XIX w. pod wpływem żon misjonarzy.

Victoria energiczna i przedsiębiorcza właścicielka baru, ubrana w tradycyjnym stróju kobiet Herero. fot. Krzysztof Glegoła

W budynku oprócz kuchni znajdował się sklepik, w którym można było kupić lokalne rękodzieło. Na ladzie ujrzałem piękne lalki Herero, które przedstawiały kobiety w tradycyjnych strojach. Jeszcze w Namibii nie widziałem tak pięknych lalek, nawet w drogich sklepach w Swakopmundzie czy Windhoeku. Gdy zabrakło lalek Victoria natychmiast wykazała się przedsiębiorczością i reakcją na zapotrzebowanie rynku. Chwyciła telefon w rękę i dokądś zadzwoniła. Po kilkunastu minutach pojawia się kobieta, która wykonywała lalki, z nową dostawą.

Po południu dojeżdżamy do Opuwo, największego miasta w regionie Kunene. Oficjalna liczba mieszkańców Opuwo wynosi 5 tys. mieszkańców, lecz nikt nie wie ile wynosi całkowita liczba ludzi przebywających w mieście z uwzględniająca migrantów, którzy przybywają do miasta w poszukiwaniu pracy. Niestety w Opuwo nie ma zakładów przemysłowych i miasto nie może zaofiarować pracy napływającym do miasta ludziom. W rezultacie mnóstwo kobiet, często z małymi dziećmi na rękach, koczuje na parkingach przed stacją benzynową, czy supermarketu w oczekiwaniu na turystów, którym mogłyby sprzedać własnoręcznie zrobione ozdoby.

Pożegnanie z Victorią, kobietą Herero. fot. Krzysztof Glegoła

Wydaje się, że dla turystów główną atrakcją są kobiety Himba, za którymi się „uganiają”, dla nich one są uosobieniem „tradycyjnej” lub „prawdziwej” Afryki. Himba prezentują się niezwykle efektownie. Ich skóra i włosy jest zaczerwieniona od otjize – pasty składającej się z masła i ochry (skała pylasta o barwie czerwonej), którą na siebie nakładają. Tradycyjny ubiór kobiet Himba to tylko skórzane spódniczki; metalowe i misternie wykonane ozdoby z metalu na szyi, przedramionach i na kostkach; i to wszystko.

Himba próbują ustalić swoje miejsce w Namibii – młodym państwie, niepodległym od 30 lat. Przez co ich zwyczaje szybko się zmieniają się. Chociaż większość kobiet chodzi ubranych w tradycyjny sposób, to zaczęły one głosować, posyłają swoje dzieci do szkół i zaczęły liczyć bogactwo zarówno w gotówce, jak i w ilości posiadanego bydła. Mężczyźni Himba częściej mieszają tradycyjny ubiór ze współczesnym ubiorem „cywilizowanego” świata. Dzieje się tak dlatego, że mężczyźni mają większe szanse na znalezienie pracy w miastach.

Młode kobiety Himba prezentujące misterne dekoracja. fot. Krzysztof Glegoła

W latach 80. ubiegłego stulecia ówczesna Afryka Południowo-Zachodnia dotknęła plagą suszy. Na domiar złego na jej terytorium trwała wojna partyzancka pomiędzy partyzantami SWAPO (Ludowej Organizacji Afryki Południowo-Zachodniej ang. South Western Africa People’s Organisation), walczącymi o niepodległość, a wojskiem RPA sprawującym kontrolę nad tym terytorium.

W kulturze Himba, podobnie jak u Herero, krowy niezbędnym atrybutem ich tożsamości. Bogactwo jest mierzone nie ilością posiadanych pieniędzy, których Himba nie uznają, lecz wielkością posiadanego stada bydła. W latach 80. podczas wspomnianej suszy padło ponad 90% ich bydła. Wyglądało jakby ich kultura miała się rozpaść. Wiele rodzin przeniosło się do Angoli. Mężczyźni z powodu potrzeby posiadania pieniędzy, a braku innych środków do przeżycia, przyłączali się do armii południowoafrykańskiej i brali udział w zwalczaniu partyzantów. Pozostali, którzy nie byli w stanie się wyżywić napłynęli do Opuwo w poszukiwaniu pomocy żywnościowej.

Efektowne fryzury kobiet Himba. fot. Krzysztof Glegoła

Kozy, które są wytrzymałymi zwierzętami, pomogły utrzymać się przy życiu wielu Himba w trakcie suszy, gdy ci stracili większość swojego bydła. Nawet w obecnych czasach kozy pozostają dla nich bardzo ważne, gdyż nie posiadają rytualnego znaczenia, jakie posiadają krowy i mogą być zabijane dla mięsa lub sprzedawane za gotówkę.

Z nastaniem pokoju i obfitych opadów deszczu w latach 90. Himba odbudowali swoje stada i we współpracy z międzynarodowymi aktywistami zablokowali projekt budowy tamy, której wybudowanie miało spowodować zalanie odziedziczonych po przodkach ziemie wzdłuż rzeki Kunene. Wraz z niepodległością Namibii Himba skorzystali również z nowych możliwości jakie dawał im rząd – edukacji dzieci w objazdowych szkołach; kontroli dzikiej przyrody i turystyki na swoich ziemiach. Niestety, zmiany klimatyczne, wobec których stają nie tylko Himba, są ogromnym wyzwaniem dla ich kultury.

Koppie, skalisty pagórkek pokryty zwietrzeliną skalną, jakich wiele znajduje się w Namibii. fot. Andrzej Rakowski

Do Opuwo przyjeżdżamy w godzinach wczesnopopołudniowych. Po zakwaterowaniu w Opuwo Country Lodge udajemy się na spotkanie z przewodniczką – Oune, która nas oprowadzi po wiosce Himba. Oune, której imię w języku otjiherero oznacza „kim ona jest”, jest rodowitą Himba, lecz porzuciła tradycyjny styl życia i przeniosła się do miasta. Z Oune spotykamy się przed supermarketem, gdzie zrobimy zakupy, które będą formą naszej zapłaty za wizytę w wiosce. Kupujemy najpotrzebniejsze produkty czyli wodę butelkowaną, olej, ryż, mąkę itp. W sklepie widzimy jak szybko świat się zmienia, jak materializuje się pogląd o zderzeniu kultur. Przed jedną z lodówek z produktami mlecznymi stoi kobieta Himba, która najzwyczajniej załatwia sprawunki.

Wioska znajduje się kilka kilometrów poza miastem. Ostatnie kilkaset metrów jedziemy z dala od drogi przez rzadki las drzew mopane, który wygląda jak młodnik. Ledwo zatrzymujemy się, a już naprzeciw nam przybywają dzieci, które na każdej szerokości geograficznej są ciekawe. Niektóre z nich chwytają nas za ręce inne po prostu się przypatrują. Po zostawieniu zakupów mieszkańcom wioski podążamy za Oune, która przedstawi nam ich obyczaje, a w zasadzie pokaże nam to, co Himba mają ochotę ujawnić, gdyż niechętnie odkrywają się przed obcymi. Himba nawet dla innych Namibijczyków wciąż pozostają tajemniczy. W wiosce nie ma mężczyzn, którzy wędrują ze swoimi stadami.

Pokaz tradycyjnego tańca kobiet Himba. fot. Krzysztof Glegoła

Jesteśmy prowadzeni do jednej z chat, w której młoda kobieta demonstruje nam rytuał pielęgnacji ciała polegający na nacieraniu skóry czerwoną pastą. Jest nią otjize – mieszanina sproszkowanej ochry (skała pylasta) i masła, którą kobiety Himba wcierają w skórę i we włosy. Ten zabieg sprawia, że przybierają one kolor jasnobrązowy, który o zachodzie słońca przybiera efektowny odcień. Nieodłącznym elementem rytuału jest czynność oczyszczania ciała, która polega na przykładaniu do ciała koszyka kształtem przypominającego pułapkę na ryby, w którym znajdują się rozżarzone kawałki drewna. Koszyk jest przykładany do ciała i gorące powietrze oczyszcza skórę.

Każdemu naszemu krokowi towarzyszy spora grupa dzieci. Niektórzy z nas, jak podejrzewam z dobroci, rozdało im upominki, jednak tym gestem czynimy więcej szkód niż pożytku. Jedni otrzymali kredki, inni kolorowanki, lecz nikt im nie wytłumaczył co mają z tym robić. Co oczywiste współpracy między nimi nie ma, gdyż zazdrośnie strzegą tych nieprzydatnych gadżetów. Owszem pokazano im jak puszczać bańki mydlane, lecz mógłbym się założyć, że po wyczerpaniu się płynu te plastikowe zabawki zostaną porzucone. Pomiędzy chłopcami dochodzi do kłótni, starsi i silniejsi wyrywają młodszym „prezenty”.

Wszystko to sprawia, że mam rozterki nad zasadnością tych spotkań. Niemal wszyscy turyści przybywający do Namibii chcą odwiedzić wioski Himba, zawsze podkreślają, że nie chcą aby to były pokazowe wioski określając ich mianem cepelii. Chcą aby były autentyczne, lecz nie zdają sobie sprawę z konsekwencji tych wizyt. Gdyż sami przyczyniają się do postępujących zmian. Na całym świecie wypieranie rdzennych kultur wygląda tak samo.

Zderzenie kultur, wizyta turystów w wioskach Himba zawsze kończy się zagrożeniem dla tradycyjnego stylu życia, który jest poddawany wpływom obcych kultur opartych na nowoczesnych technologiach. fot. Krzysztof Glegoła

Społeczeństwa ludzkie od wieków poddawane były wpływom sąsiednich kultur, w wyniku czego ulegały mieszaniu się i zmianom. Jednak współcześnie ludzie, dobra i pomysły przemieszczają się znacznie szybciej, rozprzestrzeniają miejsko-ukierunkowaną opartą na nowoczesnych technologiach kulturę, która rozprzestrzenia się wokół globu w czasie kilku dekad. Trafne jest stwierdzenie Moniki, że nie ma już tej dawnej Afryki, aczkolwiek nie jestem pewny kontekstu w jakim to powiedziała. Wydaje się, że jest to trend nieodwracalny i nawet ludzie, którzy starają się chronić tradycyjnego stylu życia nawet się nie zorientują, gdy zaakceptują nowoczesne technologie.

Wieczorem, w schronisku na tarasie nad basenem słuchamy opowiadań Jarka i oglądamy zdjęcia z jego wyprawy do sponiewieranej konfliktami wewnętrznymi Somalii. Słuchamy opowieści, o tym jak w tych trudnych warunkach ludzie starają się urzeczywistnić marzenia, które zmieniają ich kraj i są nadzieją, że pokój na dłużej zawita w Rogu Afryki. Niestety zmagam się ze zmęczeniem, co nie pozostaje niezauważone przez głównego prelegenta, który wprawia mnie w zakłopotanie.

Kobieta Himba po rytuale oczyszczania i nacierania skóry ochrą. fot. Andrzej Rakowski

Następnego dnia, jak zwykle po śniadaniu, wyruszamy w dalszą podróż. Dzisiaj przed nami przejazd przez najgęściej zaludnioną część Namibii, zamieszkiwaną przez rdzennych Owambo, do Parku Narodowego Etoszy. Jednego z najwspanialszych miejsc do oglądania dzikiej przyrody w Afryce w scenerii jakby wyjętej z innego świata. Gdy w 1907 roku utworzono Park Narodowy Etoszy był to wtedy największy rezerwat dzikiej zwierzyny na świecie. Jego powierzchnia obejmowała wtedy ponad 80 tys. km². Do czasów współczesnych obszar Etoszy zmniejszył się prawie czterokrotnie i obecnie jej powierzchnia liczy nieco ponad 22 tys. km², czyli w przybliżeniu tyle ile województwo zachodniopomorskie.

Granice zewnętrzne parku są ogrodzone, nie bez przyczyny, gdyż w Etoszy żyje mnóstwo niebezpiecznych dla ludzi zwierząt. Etosza oferuje romantyczny obraz Afryki – wodopoju otoczonego dziką zwierzyną. Taki obraz jest pierwowzorem tętniącej życiem i zatłoczonej oazy wystawionej na bezlitosne działanie promieni słonecznych. Codziennie tysiące roślinożerców, różnego kształtu i rozmiaru, wędruje po kamienistym gruncie w poszukiwaniu życiodajnej wody, którą w porze suchej mogą znaleźć w naturalnych lub sztucznych wodopojach, podczas gdy oportunistyczni drapieżcy wyczekują bacznie obserwując wędrujące stada.

Proste, acz zarazem niezwykle efektowne, ozdoby Himba. fot. Krzysztof Glegoła

Krajobraz wschodniej części parku jest zdominowany przez rozległą nieckę o powierzchni prawie 5 tys. km², która de facto jest pozbawionym roślinności solniskiem. W zachodniej części Etoszy, która dopiero przed kilkoma laty została udostępniona wszystkim odwiedzającym, charakterystyczną cechą krajobrazu są dolomitowe wzgórza.

Olbrzymia powierzchnia niecki, która jest widoczna z przestrzeni kosmicznej, jest pokryta wyschniętą i wybieloną glebą. Pprzez większą część roku, o ile nie przez cały rok, niecka jest sucha. Słowo etosza, od którego wywodzi się nazwa parku, w języku Ndonga oznacza „wielkie białe miejsce”, co dokładnie oddaje wygląd tego odludnego miejsca. Pierwotnie w tym miejscu znajdował się ogromny zbiornik wodny.

Według legendy w tym miejscu była mała wioska. Jej mieszkańcy zostali napadnięci przez wrogie plemię. W wyniku napaści zginęli wszyscy mieszkańcy z wyjątkiem jednej kobiety, która z żalu wylała z siebie tak wiele łez, aż powstało słone jezioro. Z upływem czasu woda wyparowała i pozostała tylko sól.

Naukowe wyjaśnienie zaniku jeziora uwzględnia działanie potężnych sił. Około 35 tys. lat temu, w wyniku ruchów tektonicznych, zasilająca jezioro rzeka Kunene zmieniła kierunek, co doprowadziło do wyschnięcia zbiornika. Obecnie tylko rzeki Ekuma i Oshigambo zasilają nieckę wodą, lecz dzieje się to jedynie w czasie obfitych opadów w porze deszczowej. Przy obecnych zmianach klimatycznych zjawisko napełnienia misy jeziora wodą występuje raz na kilka lat. Wtedy tylko wschodnia część niecki jest zalana wodą i tylko na głębokość  10cm, co i tak sprawia, że odbywa się tutaj niezwykły spektakl życia. Niecka staje się wtedy lęgowiskiem dla tysięcy ptaków.

fot. Andrzej Rakowski

Z powodu wielkiej bioróżnorodności fauny w Etoszy jej interesujące dzieje geologiczne są niedostrzegane. Na dnie niecki zalega warstwa skały osadowej – caliche, jej główny skład to węglan wapnia (kalcyt). Jednak to co zdumiewa to znajdujące się na powierzchni tysiące kamieni różnej wielkości – największe nie przekraczają 20cm średnicy. Te kamienie to stromatolity, powstałe z sinic wapienne struktury biosedymentacyjne.

Stromatolity należą do najstarszych form żywych organizmów na Ziemi. Ich intensywny rozwój był związany z rozrostem powierzchni kontynentów, a tym samym szelfów kontynentalnych, które były siedliskiem życia tych glonów. Największe zróżnicowanie stromatolitów przypadało na proteozoik, czyli drugi eon w dziejach Ziemi trwający od około 2,5mld do około 540mln lat temu. Na początku kambru stromatolity były na skraju wyginięcia. Dlatego zdumiewa fakt, że przetrwały do czasów obecnych. Najbardziej znane stanowiska ich występowania to zat. Rekinów w Australii oraz w Parku Narodowym Torres del Paine w Patagonii w Chile. Dlatego nic dziwnego, że są nazywane żywymi skamielinami.

Świt w Parku Narodowym Etoszy, stary niemiecki fort Namutoni. fot. Andrzej Rakowski