ZOBACZ GDZIE ZIMUJA BOCIANY

BEZ ZASIĘGU I BEZ WYTCHNIENIA, WYPRAWA BOCIANA DLA GOFORWORLD, CZĘŚĆ 3

05/11/2020

kolejny etap wyprawy Bociana z GoforWorld: odwiedzimy Damara Living Museum; poznamy prehistoryczną sztukę naskalną w Twyfelfontein wpisaną na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i zobaczymy płaskowyż Etendeka, miejsce gdzie przed 120mln lat rozpadała się Gondwana

Poranek w Spitzkoppe bywa naprawdę chłodny. Gdy obudziłem się zziębnięty to na zewnątrz było jeszcze ciemno, czyli nie była to najniższa temperatura, która jest przed wschodem słońca. Ubranie polaru, jako dodatkową warstwę, pozwoliło mi jeszcze zasnąć. Gdy zbliżał się świt, to obudziły mnie odgłosy dochodzące z zewnątrz. Byli to uczestnicy naszej wyprawy, którzy szykowali się do obejrzenia wschodu słońca, by jeszcze raz podziwiać zmieniające się barwy skał Spitzkoppe. Pod wpływem promieni słonecznych nie tylko barwy szybko ulegają przemianie, równie szybko zmienia się temperatura. Zaledwie już dwie godziny po wschodzie słońca rześki poranek jest tylko miłym wspomnieniem, bo zaczyna nam doskwierać brutalny upał. Przed nami trudny odcinek po bezdrożach Damaralandu, dlatego musimy podzielić się rolami, by wyjechać jak najszybciej. Część z nas przygotowuje śniadanie, a inni zwijają obóz.

Świt w Spitzkoppe, fot. Krzysztof Glegoła

Damaraland relikt apartheidu

Z terminem Damaraland wiąże się kolejna osobliwość, jakich wiele w Namibii. Zarówno miejscowi jak i turyści, gdy wypowiadają słowo damaraland, to nie zdają sobie sprawy z tego, że jest ono reliktem z czasów apartheidu. Kiedy niemieccy kolonialiści okupowali Afrykę Południowo-Zachodnią, jak wtedy nazywano Namibię, to jej najlepsze, pod względem rolniczym i przemysłowym, obszary znajdujące się zostały przywłaszczone przez białych osadników z Niemiec i Kolonii Przylądkowej. Polityka segregacji rasowej, prowadzona przez RPA, która po I WŚ przejęła kontrolę nad tym terytorium od Niemiec, przyniosła ustanowienie, na najbardziej suchych terenach, jednorodnych etnicznie obszarów, które zasiedlono autochtonami. Jednym z takich obszarów był Damaraland, który obecnie znajduje się w granicach dwóch regionów administracyjnych: Kunene, i Erongo. Co ciekawe w Namibii, drugim takim nieformalnym regionem, którego nazwa funkcjonuje w powszechnym użyciu, lecz pochodzi z czasów apartheidu jest ovamboland.

Obszar Damaralandu obfituje w wiele miejsc o bardzo dużym znaczeniu kulturalnym jak i przyrodniczym. Jednak napięty program nie pozwala nam na odwiedzenie wielu z tych miejsc. I znów daje znać o sobie odczucie niedosytu, które nieustannie towarzyszy mi podczas moich podróży po Namibii.

Pierwszy postój w Uis, niewielkiej miejscowości, nad którą góruje – połyskująca w świetle promieni słonecznych –  biała hałda, która swoimi rozmiarami dominuje nad zabudowaniami  i przypomina o minionej świetności dawnej kopalni. Wspomniana hałda jest efektem wieloletniej eksploatacji złóż cyny i wolframu, które zalegały w warstwach geologicznych na tym obszarze.

O ile dla byłych mieszkańców Uis obecność złóż na tym obszarze było dobrodziejstwem, to dla obecnych jest przekleństwem. Ich eksploatacja rozpoczęła się na początku XX w. Wraz ze wzrostem wydobycia rósł popyt na siłę roboczą. Osada rozrastała się, przybywało domów, w których mieszkali robotnicy. Następnie zaczęły pojawiać się rozmaite przedsiębiorstwa usługowe (piekarnie, bary, restauracje, fryzjerzy, sklepy itp.), których obecność zawsze towarzyszy dużym skupiskom ludzkim. Czasy prosperity trwały do końca lat 80. kiedy spadek cen cyny na świecie uczynił wydobycie nieopłacalnym. Zamknięcie kopalni w 1990 roku bardzo negatywnie wpłynęło na życie mieszkańców Uis.

Pod każdą szerokością geograficzną, to wygląda tak samo, gdy jedyny duży pracodawca w regionie, kończy działalność. Kadra zarządzająca i pracownicy wykwalifikowani przenoszą się do innych miejscowości w poszukiwaniu nowych możliwości. Natomiast, pracownicy słabo wykwalifikowani są pozostawieni na pastwę losu, skazani na wegetację. Od zamknięcia kopalni, trzy dekady temu, miasto systematycznie wyludnia się. I nawet względna bliskość masywu Brandberg nie jest w stanie zmienić tego stanu, gdyż turyści zatrzymują się tutaj tylko by wypełnić paliwem baki samochodów i zrobić drobne zakupy.

Gdy tylko zatrzymujemy się na stacji benzynowej, to natychmiast na pustym placu pojawiają się sprzedawcy minerałów i drobnych pamiątek własnoręcznie zrobionych. Perspektywa kupna kolorowych „kamyczków” może wydawać się mało atrakcyjna, lecz Namibia dla kolekcjonerów minerałów jest rajem i w takich miejscach można trafić bardzo rzadki okaz. Wśród pamiątek oferowanych w Namibii bardzo powszechne są breloczki wykonane z owocu palmy makalani. Na owocach przypominających nasze kasztany, znajdują się zręcznie wyryte sylwetki fauny namibijskiej oraz jest pozostawione miejsce na imię – nasze lub osoby, którą chcemy obdarować. Dlatego pytanie o imię jest wstępem do biznesu.

Lewandowski lepszy niż Fundacja Narodowa

Młodzi mężczyźni, których sporo się pojawiło, są bardzo otwarci i naturalnie ciekawi skąd pochodzimy. Gdy słyszą, że przybywamy z Polski, to uzmysławiają nam, że czasy kiedy po słowie Polska niemal na całym świecie natychmiast słyszeliśmy Lech Wałęsa czy Jan Paweł II należą już do przeszłości. Dlatego nie powinienem być zaskoczony reakcją młodego chłopaka, który gdy usłyszał, że pochodzimy z Polski odpowiada – Robert Lewandowski. Oto prawdziwa promocja naszego kraju i okazuje się, że do tego wcale nie jest potrzebna Polski Fundacja Narodowa ze swoim rozpasanym budżetem.

Podczas gdy razem z innymi kierowcami tankujemy, to w sklepie dochodzi do awantury. Monika postanowiła kupić jednemu z chłopaków coś do jedzenia. Gdy ma już zamiar płacić w kasie za zakupione produkty, które otwarcie przekazuje chłopcu, to wtedy do akcji wkracza sprzedawczyni. Sprzeciwiając się tej „dobroczynnej akcji” zabiera chłopakowi zakupy, a Monice nie pozwala zapłacić i oboje wyprasza ze sklepu, głośno przy tym artykułując swoje niezadowolenie.

Kilka kilometrów za miastem zatrzymujemy się aby z oddali popatrzeć na najwyższą górę Namibii Brandberg, która de facto jest wyizolowanym masywem wyniesionym na wysokość kilkaset metrów ponad bezkresną równinę. Widok stromych i pofałdowanych ścian masywu oświetlonych promieniami zachodzącego słońca z pewnością musiał budzić grozę wśród obserwatorów, gdyż jawił się przed nimi obraz rozpalonych i rozżarzonych skał. Tubylcy niemal wszystkich grup etnicznych w swoim języku nazywali je góry w ten sam sposób – Khoekhoegowab, Dȃures, Dȃunas czy Omukuruwaro. W każda z wymienionych nazw w danym języku oznaczała to samo – spalone lub płonące góry. W skład zbudowanego z granitu masywu wchodzi kilkadziesiąt wierzchołków. Najwyższy z nich nazwano Königstein, co w języku niemieckim oznacza królewski kamień. Co ciekawe są duże rozbieżności dotyczące wysokości najwyższego wierzchołka. Jedne źródła podają wysokość 2573m n.p.m., natomiast inne 2609m n.p.m.

Płaskowyż Etendeka, widok na górę stołową, fot. Andrzej Rakowski

White Lady kobieta czy szaman

U podnóża masywu znajduje się jedna z największych kolekcji rysunków naskalnych na świecie. Archeolodzy w tej okolicy odkryli i pieczołowicie udokumentowali ponad 43 tys. rysunków i petroglifów naskalnych zlokalizowanych na ponad 800 stanowiskach. Wiek najstarszych okazów oszacowano na ponad 16 tys. lat. Według naukowców autorami tych rysunków są przodkowie dzisiejszych San – jednej z grup etnicznych zamieszkujących Namibię. Najsłynniejszym okazem prehistorycznego dzieła sztuki jest White Lady. Nazwa może być myląca. Henri Breuil francuski ksiądz, archeolog, antropolog i geolog w jednej osobie, który jako pierwszy tak nazwał malowidło, jak obecnie sugerują antropolodzy, błędnie wywnioskował, że rysunek przedstawia sylwetkę kobiety. Obecnie naukowcy uważają, że sylwetka przedstawia pomalowanego kredą myśliwego lub szamana niosącego ekwipunek myśliwski. Zostawiamy te rozważania i ruszamy dalej, a wizytę w tym miejscu trzeba będzie przełożyć na inną wyprawę. Lecz nie rozstajemy się z etnologią, ponieważ nasz następny postój będzie w skansenie Damara, kolejnej z grup etnicznych w Namibii.

Damara tajemniczy lud

Skansen Damara znajduje się niedaleko innego słynnego miejsca przedstawiającego sztukę naskalną – Twyfelfontein, do którego również się udamy. W Damara Living Museum jest prezentowane dziedzictwo kulturowe. Plemię Damara jest prawdziwą zagadką dla antropologów. Język Khoekhoegowab, którym się posługują należy do rodziny języków Khosian. Cechą charakterystyczną tych języków są mlaski i klikania. Oprócz Damara „klikającymi” językami posługują się Nama i San – inne z ludów zamieszkujących Namibię. Wydawać by się mogło, że przynależność języków do tej samej rodziny spokrewnia te grupy etniczne. Jednakże cechy fizyczne temu pokrewieństwu przeczą. Inną zagadką odnoszącą się do cech fizycznych jest ich ciemny kolor skóry, który sugeruje przynależność etniczną do ludów Bantu. Jednak większość cech fizycznych charakteryzujących Bantu nie są tożsame z cechami Damara.

Już przy samym wejściu do skansenu przechodzimy obok wielu stoisk z ręcznie wykonanymi rozmaitymi przedmiotami dekorującymi zarówno nasze ciała, jak i nasze pomieszczenia. Wszystkie przedmioty zostały wykonane przez członków lokalnej społeczności i przyozdobione metkami z imionami rzemieślników, twórców i artystów, którzy je wykonali. Jednak przed pokazem nikt zbytnio nie interesuje się tymi pamiątkami. Wchodzimy na dziedziniec otoczony z trzech stron przez skały. U podnóża ścian skalnych widzimy prymitywne zabudowania wykonane z drewna.

Ważnym elementem w funkcjonowaniu społeczeństw pierwotnych jest medycyna naturalna. Na obszarach słabo zaludnionych, a takim bezsprzecznie jest Namibia, gdzie średnia gęstość zaludnienia wynosi niespełna 2 osoby na 1km², często odległość do najbliższego szpitala, czy lekarza może wynosić nawet powyżej 100km. Stąd wiedza o właściwościach leczniczych okolicznych roślin jest bardzo istotna i przydatna. Znajomość właściwości leczniczych roślin z pewnością nierzadko decydowała o czyimś życiu. Zapoznajemy się z roślinami, których użycie stanowi rozmaite remedia na wszelkie dolegliwości – na oparzenia, zapalenie płuc, bóle mięśniowe, wysokie ciśnienie krwi, dolegliwości pokarmowe i nawet malarię. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie roślina, która swym intensywnym zapachem odstrasza komary. Dla miejscowych jest bardzo ważne by taką wiedzę przekazywać potomnym, ponieważ we współczesnym świecie przy tak szybko zachodzących zmianach stylu życia ludzi, co jest dostrzegalne nawet w słabo zaludnionych obszarach Namibii, bardzo łatwo ją utracić na zawsze.

W innym miejscu dowiadujemy się, że nie tylko kobiety Himba używają ochry, lecz również kobiety Damara, które przy okazji nią wysmarowały twarze „naszych” kobiet. Na kolejnym stoiskach możemy zobaczyć jak oczyszczana z sierści jest skóra zwierzęca, którą okrywali się przodkowie dzisiejszych Damara. Następny punkt to pole do gry umysłowej znanej pod nazwami Owela lub Osholo. Na ziemi wydrążone są małe dołki, w których znajdują się kamienie. W dużym skrócie gra polega na zbieraniu kamieni. Nikt z nas nie podejmuje się zagrania w nią – zwłaszcza, że przeciwnika mielibyśmy wodza wioski.

Skansen Damara Living Museum, pokaz rytualnego rozpalania ognia, fot. Andrzej Rakowski

W kolejnym miejscu mamy okazję zobaczyć jak wygląda wzniecanie ognia za pomocą patyka, płaskiego drewienka i wysuszonej kępki trawy. Niemal każdy z nas, kto dorastał w czasach gdy wiedzę czerpało się ze Świata Młodych, wiedział jak rozpalali ogień Indianie. Lecz niewielu z nas próbowało to zrobić, a jeżeli już spróbowało, to szybko mogło się zniechęcić, ponieważ trudno o dostatecznie wysuszone drewienko, i co najważniejsze o cierpliwość. Przy metodycznym podejściu rozpalenie ognia zajmuje nieco ponad minutę, o czym mogliśmy przekonać się na własne oczy, gdy nam to zademonstrowało dwóch młodzieńców. Na zmianę energicznie pocierali kijkiem o drewienko do tego głośno pokrzykując. Wyglądało to jakby wzajemnie się zagrzewali, lecz naprawdę był to pokaz rytualnego rozpalania ognia – transcendentalnej łączności z duchami. Słowa !kho !kho (wykrzyknik przed wyrazem to jeden z czterech znaków – /, //, !, # – określających mlaśnięcia), które wykrzykiwali dosłownie oznaczają „złap ogień”.

Na koniec mogliśmy zobaczyć pokaz tańca !hu #hap co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „taniec ziemi”. Tancerze śpiewają i przytupują, nie mają żadnych instrumentów, poza jednym bębenkiem trzymanym przez jednego z wykonawców, lecz do naszych uszu dociera muzyka jak gdyby instrumenty były śpiewane głosem. Gdy wychodząc znowu przechodzimy przez sklep, to tym razem oferowane pamiątki wydają się o wiele atrakcyjniejsze, niż wtedy gdy przechodziliśmy obok nich po raz pierwszy.

Wątpliwe źródło i marzenia zuchwałego farmera

Niedaleko skansenu znajduje się Twyfelfontein – kolejne miejsce prezentujące starożytną sztukę naskalną. Twyfelfontein w języku afrikaans oznacza „wątpliwe źródło”, lecz nazwa ta nie odnosi się do wyrytych w skale rysunków, a do mirażu pewnego zuchwałego farmera, który zamarzył sobie, że w tym miejscu będzie mógł prowadzić hodowlę zwierząt. David Levin, bo to o nim mowa, swoje marzenie opierał na zasłyszanych informacjach o pewnym źródle znajdującym się na środku pustyni, przy którym zatrzymują się – migrujący ze swoimi stadami krów – Damara by napoić swoje zwierzęta. To miejsce znane było jako Uiais, co w języku Damara znaczyło po prostu źródło. Wiadomość, że gdzieś na jakimś pustkowiu znajduje się miejsce nazywane „źródłem” sprawiła, że Levina przyciągało do niego jak ćmę do światła. Gdy w 1947 roku Levin przybył Uiais wraz z rodziną i stadem zwierząt, to na miejscu zastał rozległą równinę, pokrytą wysuszoną trawą otoczoną ogromnymi górami stołowymi.

Twyfelfontein, taki właśnie krajobraz urzekł zuchwałego farmera Davida Levina, który tutaj postanowił założyć farmę, fot. Andrzej Rakowski

Już od pierwszego dnia rozpoczęła się walka o wodę. By zapewnić przeżycie zarówno ludziom, jak i zwierzętom wymagało to dokładnego planu, którego Levin skrupulatnie przestrzegał. Zwierzęta były pojone co dwa dni, a pomiędzy nimi pasły się na równinie. Gdy odwiedzał go przyjaciel Andries Blaauw, to żona Levina Ella informowała go, że David pracuje przy źródle. Blaauw niemal za każdym razem zastawał go kopiącego na kolanach. Pytany o zdrowie Levin niezmiennie odpowiadał, że czuje się dobrze, lecz wątpi czy źródło utrzyma się do października kiedy nadejdą pierwsze opady deszczu. Blaauw wkrótce zaczął nazywać przyjaciela David Twyfelfontein czyli Davidem „wątpliwym źródłem”. Gdy w końcu Levin otrzymał licencję na hodowlę zwierząt, to przy rejestracji jako nazwę farmy podał Twyfelfontein i w ten sposób nazwa przylgnęła.

Przez prawie dwadzieścia lat Levin starał się ujarzmić ten niegościnny teren. Choć susza w latach 50. wielokrotnie zmuszała go do okresowych wędrówek ze swoim stadem owiec na wypas. Ostatecznie to nie susza go pokonała. Levin i okoliczni farmerzy musieli dać za wygraną na wniosek Komisji Odendaala, rządowego organu, który zajmował się relokacją tubylczej ludności z terenów zasobnych w surowce mineralne na obszary, z punktu widzenia kolonizatorów, bezwartościowe. W ten sposób farmerzy zostali zmuszeni zbyć swoje farmy ludności Damara. Wprawdzie Twyfelfontein dało nazwę temu miejscu, lecz to nie źródło je rozsławiło, lecz sztuka naskalna prehistorycznej ludności.

Galeria naskalna sprzed 6 tys. lat

Twyfelfontain to przede wszystkim jedna z największych „galerii” pod gołym niebem przedstawiającej petroglify naskalne. Znaczenie tego miejsca podkreśla fakt umieszczenia go na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Naukowcy szacują, że zostały one wykonane co najmniej 6 tys. lat temu. Wykonali je potomkowie dzisiejszych San, których określa się ostatnim ogniwem łączącym współczesną cywilizację z kulturą zbieracko-łowiecką. Antropolodzy uważają, że twórcami petroglifów byli szamani, dla których wykonane grafiki były sposobem wejścia do świata ponadnaturalnego i rejestrowały ich doświadczenia wśród duchów. Uważa się, że szamani podczas wykonywania rysunków przygotowywali się do stanu trans i koncentracji energii.

Wejście na teren chroniony jest możliwy tylko z przewodnikiem, na którego czekamy w parterowym budynku wykonanym z kamienia. Nie trwało to zbyt długo, gdy pojawił się wysoki mężczyzna. Dion bo o nim mowa jest opanowany, mówi bardzo spokojnie i wyraźnie, co czyni go jeszcze bardziej wiarygodnym. Dion wyprowadził nas na zewnątrz i prowadził przez otwartą równinę, gdzie nie było żadnego cienia, a temperatura w cieniu sięga 40˚C. Już po kilkunastu minutach odczuwamy skutki lejącego się z nieba żaru. Wydaje się, że na Dionie wysoka temperatura nie robi żadnego wrażenia. Kroczy pewnie i spokojnie nie wykonując przy tym żadnych zbędnych ruchów. Nie zdradzał żadnych emocji nawet wtedy, gdy Włodek prowokował go swoimi żartami podważającymi autentyczność petroglifów. Niewzruszony na zaczepki Włodka, Dion ze stoickim spokojem oznajmił, że ma inne zdanie. Czym najwyraźniej rozczarował Włodka, który rozbrajająco przyznał się do żartów.

Twyfelfontein, petroglify naskalne wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, na zdjęciu jeden z wielu kamieni przedstawiających sylwetki żyrafy, gnu, strusia, nosorożca, foki; fot. Andrzej Rakowski

Na ogromnych i płaskich jak stół powierzchniach skalnych potomkowie San wyryli sylwetki żyraf, nosorożców, słoni i  różnych gatunków antylop. Oprócz podobizn zwierząt na skałach widzimy wiele wyrytych śladów ludzkich stóp oraz ślady zwierząt. Zdumienie mogą budzić sylwetki flamingów czy fok, co sugeruje, że autorzy tych skalnych rysunków musieli podróżować i z pewnością znali te zwierzęta. Najsłynniejszymi rysunkami są „człowiek lew” i „tańczące kudu”. Człowiek lew (ang. Lion Man) przedstawia lwa, którego łapy i ogon mają kształt ludzkich stóp. Rozmyślne połączenie cech zwierzęcych i ludzkich wskazuje na szamana, że to właśnie on przeistoczył się w lwa. W przypadku Tańczącego kudu (ang. Dancing Kudu) petroglif prezentuje ciężarną samicę. Antylopy kudu w wierzeniach San były synonimem płodności. Jednakże dla ówczesnych petroglify mogły prezentować różne symbole.

Od Diona dowiadujemy się interesujących faktów dotyczących wyrytych śladów zwierząt i ludzkich stóp. Ślady zwykle ryto w pobliżu niewidzialnych tuneli, szczelin czy niedostępnych powierzchni, które miały być przejściem do świata równoległego. Uważa się, że te przejścia do świata ponadnaturalnego były wykorzystywane przez szamanów, którzy odbywali swoje wędrówki do świata duchów. Dla prehistorycznych artystów powierzchnie skalne nie były rodzajem płótna, na które przelewali swoje wizje, lecz rodzajem progu do świata równoległego. Miejsca, które odwiedzamy podczas naszej podróży, pozwalają nam na odbycie w jakimś sensie podróży w czasie.

Opuszczamy Twyfelfontein i wyruszamy do jednego z takich miejsc, choć niestety omijamy pomniki przedstawiające świadectwo zdarzeń geologicznych, które miały miejsce w historii Ziemi: „skamieniały las” (ang. Petrified Forest), „spaloną górę” (ang. Burnt Mountain) czy „piszczałki organowe” (ang. Organ Pipes). Kolejny powód na powrót do Namibii. Dzisiejszą noc spędzimy w niezwykłym miejscu – Palmwag, które leży niemal w sercu płaskowyżu Etendeka.

Etendeka tam gdzie rozpadała się Gondwana

Płaskowyż prezentuje się surrealistycznie. Gdyby nie rosnąca w dość dużym rozproszeniu roślinność, to można by pomyśleć, że rdzawo brązowy krajobraz to powierzchnia Marsa. Równinę, upstrzoną co kilka kilometrów górami stołowymi, które jak dotąd opierają się nieuchronnej erozji, pokrywają głazy różnej wielkości. Są one pozostałością po pokrywie bazaltowej sprzed 120mln lat, czyli czasów gdy Ameryka Południowa i Afryka stanowiły jeden ląd Gondwanę, choć procesy powodujące ich rozpad już się rozpoczęły. Gdy siły tektoniczne rozciągają skorupę ziemską, to powstają pęknięcia w jej strukturze. Płaszcz – znajdująca się bezpośrednio pod skorupą sfera Ziemi – wznosi się ku górze, częściowo przetapia, a na powierzchnię wydobywają się ogromne potoki lawy, które pokrywają ogromne połacie lądu po obu stronach powstałego pęknięcia. Po drugiej stronie Atlantyku, na obszarze dzisiejszej Brazylii znajduje się druga część tej pokrywy, przez geologów nazywana Paraną. Jej powierzchnia jest znacznie znacznie większej niż Etendeki.

Widok na położone na płaskowyżu Etendeka schronisko Palmwag Lodge, fot. Andrzej Rakowski

Płaskowyż z pozoru wydaje się niezamieszkany, lecz obfituje w dziką zwierzynę, która znakomicie przystosowała się do warunków półpustynnych panujących na tym obszarze. Podczas naszego przejazdu mijamy dostojne żyrafy. Nieopodal od nich pasie się kilkanaście skoczników, nazywanych przez miejscowych springbokami, oraz kilka oryksów. Atrakcją tych okolic są pustynne słonie i nosorożce, lecz nie mamy aż tyle szczęścia by je zobaczyć.

Palmwag uwaga na lamparta

Późnym popołudniem przybywamy do Palwag Lodge. W języku afrikaans słowo palwag oznacza fort palmowy. Schronisko jest położone nad korytem okresowej rzeki Uniab. Pomimo, że w korycie woda płynie okresowo, to teren nad samą rzeką jest pokryty gęstą roślinnością. Tak gęstą, że de facto nie widać koryta rzecznego. Teren wydaje się podmokły. Wokół koryta są rozstawione bungalowy, w których nocują goście. Jak się okazuje nie bez przyczyny zostały tak umiejscowione, otóż częstymi gośćmi w tym miejscu są pustynne słonie. Jednakże, tej nocy moje miejsce noclegowe będzie na kampingu, gdzie razem z Sackym i Gregorym będziemy spać w namiotach na samochodach. Perspektywa noclegu na kampingu jest nie mniej ekscytująca, ponieważ również i tutaj zaglądają słonie, którym zdarza się spacerować pomiędzy zaparkowanymi samochodami.

Palmwag Lodge, ostrzeżenie przed słoniami i lampartami, fot. Anna Parysz

Nastał już zmrok gdy w końcu uporałem się z rozbiciem namiotu i po prysznicu byłem gotów do kolacji. Udałem się do restauracji przechodząc wąskimi ścieżkami, wyłożonymi kostką, pośród gęstej roślinności. Nagle przystanąłem zdumiony, gdy moim oczom ukazał się pal, na którym były przymocowane znaki ostrzegawcze. To, że na jednym znajdowała się sylwetka słonia nie było dla mnie zbyt dużym zaskoczeniem, jednak sylwetka lamparta, która znajdowała się na drugim, sprawiła, że w jednej sekundzie uleciała ze mnie swoboda i pewność siebie, którą tak zuchwale się obnosiłem przed samym sobą. Odtąd każdemu krokowi w tym zielonym tunelu towarzyszyło mi baczne nasłuchiwanie jakiegokolwiek szelestu w otaczających mnie zaroślach. Co w przypadku lamparta jest daremne, ponieważ gdy go usłyszymy bądź zobaczymy, to jest już za późno.

Szczęśliwie bez żadnych niemiłych przygód dotarłem do restauracji. Nie był to koniec emocji na dzisiejszy wieczór. Gdy po kolacji siedzieliśmy na tarasie popijając wino przy trzaskach palących się polan, nagle do naszych uszu dobiegł głośny dźwięk parskania. Dźwięk tak donośny, że tylko jedno zwierzę mogło być jego autorem – słoń. Tym donośnym parsknięciom towarzyszyły trzaski łamanych gałęzi, które można było odnieść wrażenia, były coraz bliżej nas. Już oczami wyobraźni widziałem jak słoń przebija się przez gęste zarośla i wchodzi na taras. Jednak tym razem nie dane nam było zobaczyć jakiegoś słonia. Mogliśmy jedynie się delektować dochodzącymi do naszych uszu dźwiękami uruchamiając przy tym wyobraźnię.